autor: Michał Zarębski

A wszystko zaczęło się tak…

Był piękny, sierpniowy, słoneczny dzień 2020 roku. Pojawiłem się w mieście, z którym łączy mnie wiele wspomnień z czasów gdy studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego.

Wczesnym rankiem wyjeżdżałem z mojego rodzinnego miasta. Za około trzy godziny, bo tyle zajmuje mi mniej więcej droga, z obowiązkową przerwą na uwielbianą przeze mnie kawę, z mojego rodzinnego miasta do Wrocławia, gdzie zacząć miałem kurs Terapii Czaszkowo- Krzyżowej w ujęciu biodynamicznym. Już jadąc do Wrocławia wyczuwałem sporą ekscytację rozpoczynającym się kursem. Odkąd pamiętam, zawsze uwielbiałem poznawać ludzi, nowe znajomości, nowe tematy, podobieństwa i różnice między nami – to zawsze wywoływało u mnie swego rodzaju ciekawość i ekscytację. Pomimo, że jestem jedynakiem i nie mam rodzeństwa, co przez wiele lat było powodem mojego niezadowolenia, to nigdy nie trzymałem się kurczowo rodziców, a wręcz jak tylko nadarzała się okazja to robiłem wszystko, żeby wyjeżdżać na wszelkiego rodzaju kolonie czy obozy. Myślę, że awantura, którą zrobiłem rodzicom, a w szczególności przewrażliwionej mamie, gdy w wieku 10 lat nie chciała mnie puścić na 10-dniowy obóz na Słowację, pamiętają do dziś.

Uwielbiam się rozwijać i zgłębiać wiedzę, dlatego kursy i szkolenia to mój chleb powszedni. Zawsze towarzyszy mi to samo uczucie – ciekawość, radość i podekscytowanie. Ale tym razem to było jeszcze coś więcej. Coś co trudno mi opisać słowami…wiedziałem, że zaczynam coś w rodzaju przygody życia. Coś co da mi ogrom nowej, nietuzinkowej wiedzy, która zmieni życie i zdrowie nie tylko moich pacjentów, ale także moje…Czułem to „w kościach” , a jednocześnie nie miałem pojęcia, o co właściwie w tej metodzie chodzi! Wiedziałem, że jest to metoda z pogranicza medycyny akademickiej i alternatywnej, i niesie ze sobą coś w rodzaju duchowości – nie mylić z żadną religią. Z duchowością, miałem już trochę do czynienia, głównie poprzez literaturę i ludzi, których spotykałem na mojej drodze. Znajome były mi już tematy energii, medytacji, czakramów, meridianów itp.

Gdy wtedy w sierpniu wchodziłem na salę wykładową, była pełna, pozostało już raptem kilka miejsc wolnych. Siadając, czułem ogromną radość i uśmiechałem się zapewne od ucha do ucha. Mój uśmiech od razu odwzajemniła kobieta, nieco starsza ode mnie i miałem wrażenie, że tak samo albo i bardziej podekscytowana jak ja. Usiadła obok mnie. Oczywiście nieprzypadkowo, to była ona.

Szkolenie prowadziła Brytyjka Tracy Evans, kobieta, która od razu ujęła mnie swoim spokojem, a jednocześnie nieznacznym chłodem i lekkim dystansem. Na sali było grubo ponad 20 osób. Moją uwagę przykuł od razu fakt, że na sali jest nas „cała” czwórka mężczyzn. Jak się później okazało, właściwie trójka, ponieważ jeden z nich był już asystentem, a nie kursantem. Reszta kobiet – co było dla mnie, może nie ogromnym, ale jednak zaskoczeniem. Jak to z reguły bywa, pierwsze seminarium rozpoczęło się od przedstawienia siebie, opowiedzenia dlaczego akurat te studia i czym aktualnie się zajmujemy.

I tu jak dla mnie ogromne zaskoczenie – oprócz mnie jest jeszcze tylko dwójka fizjoterapeutów, w tym jedna asystentka, na dodatek, którą dobrze znam z wcześniejszego kursu, który robiliśmy wspólnie parę lat temu?!

Wiedziałem, że do studiów czy kursu (nigdy nie wiem jak tą moją przygodę nazwać) Biodynamicznej Terapii Czaszkowo-Krzyżowej, przystąpić może każdy bez względu na wykształcenie. Mimo to, byłem w szoku, bo mógłbym iść o każdy zakład, że fizjoterapeutów będzie spokojnie co najmniej ponad połowa…I tu do głosu doszedł mój umysł, hmm, a teraz po czasie, kiedy to piszę, będąc po dwóch latach edukacji i równocześnie zmiany świadomości, jestem przekonany, że nie tylko umysł, bo również moje ego. Wiedziałem już wtedy, że ego mam pod mocną kontrolą i dużo życiowej pokory, a ono i tak jeszcze próbowało się przebić.  „Ale jak to – takie poważne szkolenie i nie ma na nim fizjoterapeutów?!”- w głowie pojawiło się pytanie.  Po chwili jednak ta myśl odpłynęła, „ale jakie to ma do cholery znaczenie dla tego kursu i dla mnie?”.

Przyszła kolej na mnie. Wszyscy się przedstawiamy. Prowadząca zadaje pytanie dlaczego tu jestem? „Bo coraz częściej trafiają do mojego gabinetu pacjenci, których diagnoza lekarska po wizytach u kilku specjalistów brzmi – wszystko według normy. Bo trafiają do mnie osoby z problemami psychosomatycznymi. Bo coraz więcej mam w gabinecie pacjentów, którym z perspektywy medycyny akademickiej nic nie jest. Bo czuję, że potrzebuję nowego narzędzia, dzięki któremu wejdę na wyższy poziom terapii i pomogę tym „trudniejszym” przypadkom.” Sam wiem, że jest jeszcze coś, coś o czym na forum chyba trochę wstydzę się powiedzieć – czuję, że potrzebuję tej terapii, tak jakoś, tak jakby mi coś mówiło i podpowiadało. Wiem, że chcę to zgłębić.

Pada kolejne pytanie: „ Co wiesz o Terapii Czaszkowo Krzyżowej?”

Uczciwie mówię: „Że niewiele. Wiem, że są jakieś dwa jej rodzaje, ta bardziej przyziemna i bardziej związana z magią…”na sali rozbrzmiewa gromki śmiech. „ I to właśnie na tą bardziej magiczną chciałem się udać”. Prowadząca nie omieszkała wspomnieć o moim t-shircie. W sumie nie dziwne – bardzo lubię tą koszulkę – przedstawia znak yin-yang na tle ludzkiej czaszki. Chyba trafiłem w gusta, nie tylko wizualne mojej koszulki – przypadek, że akurat tą tego dnia założyłem ?

            I zaczęło się – trochę teorii, przerwa kawowa, bardzo przyjemna grupa, w której czułem się tak dobrze jak w żadnej innej do tej pory – z jednej strony jakby każdy żył swoim życiem, nie oceniał Cię, miał na Ciebie „wywalone”. Z drugiej strony każdy Cię szanuje i zauważa jeśli jest taka potrzeba. To bardzo ciekawe i jednocześnie piękne zjawisko. Teraz doskonale już to rozumiem i wiem, że to tak jak podczas sesji biodynamicznej terapii czaszkowo-krzyżowej. Z jednej strony jesteś swoją koncentracją i uwagą w miejscu na ciele pacjenta, gdzie aktualnie trzymasz swoje dłonie, a jednocześnie obejmujesz jego całą biosferę – czyli jego całe ciało fizyczne i ciało płynów, które je otacza. Porównałbym to do pewnego rodzaju dualizmu. Nie powinieneś swojej uwagi zbyt silnie koncentrować w miejscu, które w teorii najbardziej potrzebuje naprawy, bo np. w wywiadzie, który prowadziłeś przed sesją z pacjentem – on najbardziej skarżył się na dane miejsce. Kiedy dasz się zapędzić umysłowi i pozostaniesz w jednym miejscu, to możesz przeoczyć coś bardzo ważnego, a nawet ważniejszego – może się okazać, że to z czym przychodzi do Ciebie pacjent, to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej, a ty chcąc być dobrym i skutecznym terapeutą, powinieneś skupiać się na całej biosferze pacjenta. Wtedy ona może pokazać ci całkiem inne obszary i miejsca, niż te, które są aktualnym problemem pacjenta.

To jak dla mnie najważniejszy moment sesji. Moment gdy się osadzasz, przyjmujesz trzy punkty podporu, znajdujesz swoje miejsce zasobu, neutralną przestrzeń słuchania i…słuchasz. Słuchasz i odczuwasz, co system pacjenta ma do pokazania i opowiedzenia. To ten moment, który w 3 stopniowym procesie Beckera nazywamy poszukiwaniem – wtedy powinieneś dać sobie i pacjentowi czas, będąc jednocześnie właśnie w tym dualizmie uwagi –  w miejscu gdzie trzymasz ręce i w całej biosferze pacjenta.

            No tak! Łatwo napisać, dużo trudniej zrobić. Pierwsze seminarium było dla mnie najtrudniejszym, a jednocześnie najbardziej odkrywczym. Kiedy przechodziliśmy do pracy praktycznej, permanentnie słyszałem od moich bardziej doświadczonych koleżanek asystentek i kolegi Davida – „Michał spokojnie, wyjdź z tej głowy, za bardzo chcesz, odpuść trochę, nie koncentruj się na jednym miejscu, rozluźnij nieco uwagę…” Te słowa chwilami doprowadzały mnie do „szewskiej pasji”. Rany Boskie o co im chodzi – skoro jest zadanie do wykonania to przecież mam je wykonać – to jak mam mniej chcieć albo odpuścić?! Te słowa, przewijały się pod moim adresem nie tylko przez pierwsze, ale i kilka kolejnych seminariów. No właśnie – jedna z największych lekcji jaką dała mi ta terapia, to ta, że czasem należy odpuścić, dać sobie więcej czasu, luzu, poczekać. Ten paradoks, który kiedyś znałem tylko jako slogan – „Mniej znaczy więcej”. Jakie to niezwykle trudne w naszym zachodnim, pędzącym świecie, nastawionym na zysk, konsumpcję, zaspokajanie każdej najdrobniejszej zachcianki. Świecie, w którym cele są tak bardzo gloryfikowane, a naszą uwagę ciągle coś zaprząta. Rywalizacja, wynik, pęd za karierą, rozwój. I jeszcze trafiło na mnie – człowieka zakochanego w rozwoju, uwielbiającego biznes i codziennie wieczorem rozpisującego na małej karteczce cele i zadania, jakie mam do wykonania dnia następnego.

            Tu przyszła mi na myśl jedna moja sesja. Pacjentka przyszła do mnie na terapię czaszkowo krzyżową i była pierwszą tego dnia. Ja wpadłem do gabinetu jak pocisk, mając od rana wiele rzeczy na głowie i będąc mocno emocjonalnie nimi pochłonięty. Kiedy zacząłem sesję i przyłożyłem dłonie do stóp pacjentki, czułem, jak wielką trudność sprawia mi osadzenie się w chwili obecnej. Ja niestety nadal byłem w chaosie tego poranka. Na koniec sesji pacjentka powiedziała mi bardzo ważne słowa, które wiele mnie nauczyły. „Michał miałam takie poczucie, że to ja uspokajałam Cię w tej sytuacji i w tej terapii. Trochę jakby role pacjent-terapeuta się odwróciły.”

To były trudne dla mnie słowa, a jednocześnie bardzo konstruktywne i jestem jej za nie bardzo wdzięczny.  Właściwie to od początku tej sesji, miałem takie poczucie, że ta terapia nie może się udać, że nie jestem w niej obecny, że moja głowa i mój punkt słuchania są gdzieś totalnie w innym miejscu. Jak mogła dokonać się u pacjentki holistyczna zmiana, skoro ja terapeuta byłem pogrążony w totalnym chaosie, a mój autonomiczny układ nerwowy aktywował wówczas maksymalnie swoją współczulną część odpowiedzialną za pobudzenie. W tamtej sytuacji to właściwie chyba ja potrzebowałem terapii czaszkowo-krzyżowej i tzw. CV4.  CV4 to praca w chwycie kołyskowo-potylicznym pod potylicą nad wyciszeniem współczulnej części układu autonomicznego. Wtedy prosisz system pacjenta, aby na końcu wydechu zatrzymał się, żeby zaszła swego rodzaju pauza. CV4 daje możliwość zagłębienia się w bezruchu, a bezruch powoduje zwiększenie witalności naszego systemu. To w bezruchu następuje zdrowienie.

No właśnie! Bo w życiu, jeśli nie poczekasz, nie dasz sobie momentu na spokój i wyciszenie, nie dasz przestrzeni, to możesz nie zauważyć i przeoczyć pewne ważne momenty. W biodynamicznej terapii czaszkowo-krzyżowej bardzo podobnie. Jeśli nie wykonasz tych czynności, to nie zajdzie tak ważny moment w sesji jak holistyczna zmiana. Holistyczna zmiana to neutralność pacjenta. To moment, w którym ciało i pacjent się osadzają. Wtedy pacjent czuje się bezpieczny i wyciszony. Ty jako terapeuta jesteś wtedy w stanie więcej odczuć i zauważyć w systemie pacjenta. Wtedy pokazuje się potencja i może wskazać nam gdzie jest priorytet do terapii. Kiedy pacjent wchodzi w holistyczną zmianę, masz większą klarowność jego pierwotnego oddechu i ruchów pływów.

            Z pierwszego seminarium utkwiło mi bardzo w pamięci jedno ćwiczenie. To ćwiczenie na bezwarunkową akceptację i jednocześnie bycie neutralnym – aktualnie nie wyobrażam sobie, żeby mogło być u mnie teraz już inaczej. Zostaliśmy podzieleni na grupy. Jedna osoba siadała w środku, a reszta z grupy wokół niej, najczęściej trzy, cztery. Oczywiście zamienialiśmy się w grupach. Najistotniejszym było to, żeby osoby siedzące dookoła tej jednej były neutralne. Nie wysyłały swojej chęci pomocy, nie oceniały, nie odbierały nic od tej osoby, jednocześnie nic nie przekazywały. Tylko i aż bezwarunkowo akceptowały. Fantastyczne ćwiczenie, które w klarowny sposób pokazuje, jak my jako terapeuci powinniśmy podchodzić do pacjentów i jak kierować naszą uwagą. Fakt jest taki, że już kilka ładnych lat temu, zrozumiałem, jakim błędem jest chęć pomocy komuś na siłę, bardziej niż on sam tego chce. Życie pokazało mi to dobitnie, że to pacjent ma w pierwszej kolejności być gotowy i chcieć sobie pomóc. Kiedyś gdy byłem początkującym jeszcze fizjoterapeutą i jeździłem do pacjentów po domach miałem pacjentkę o imieniu Iwona. Miałem z nią bardzo dobry kontakt, pomagałem jej w permanentnych bólach szyi, których powodem był nawał obowiązków służbowych. Ona ciągle namawiała mnie do tego żeby pomóc jej mężowi, którego ponoć bardzo bolały plecy, szczególnie w odcinku piersiowym. Więc namawiałem go ja, namawiała go żona, aż w końcu po wielu namowach, teraz uważam, że tak naprawdę dla swojego świętego spokoju, położył się u mnie na kozetce. Wtedy byłem przekonany że robię mu dobrą przysługę. A zakończyło to się tak, że wcale mu nie pomogłem. On był poddenerwowany sytuacją. Ja czułem się bezsilny, a do tego miałem jakieś gorsze samopoczucie i ewidentnie po tej sytuacji przez pewien okres czasu wielu pacjentów przestało mi się poprawiać. Teraz już doskonale rozumiem ten cały proces, to co się wydarzyło. Wtedy jednak kompletnie nie wiedziałem o co chodzi, z początku  chyba nawet nie zauważając swego rodzaju procesu, który się zadział.

            Pierwsze seminarium to wiele sesji praktycznych, które ćwiczyliśmy na sobie nawzajem. Jakoś tak się złożyło, że wszystkie sesje przeprowadziłem na koleżance, obok której siadłem na początku szkolenia. Na tym szkoleniu nic nie dzieje się przypadkiem i tak samo było z Anią, obok której usiadłem na samym początku szkolenia. Podczas jednej sesji, w której ja byłem pacjentem, nigdy nie zapomnę tego co się ze mną działo. Śmiałem się jak wariat, jakbym był po jakichś środkach odurzających. Z początku była to sytuacja, która nawet mi się podobała. Moja koleżanka śmiała się z podobnym natężeniem do mnie. Po czasie, zacząłem się z tym śmiechem czuć nieco skrępowany, bo kompletnie nad nim nie panowałem i za bardzo nie rozumiałem co się ze mną dzieje. Teraz już będąc bogatszym w wiedzę zakresu terapii czaszkowo krzyżowej i traumy, wiem że pewne procesy, które u nas się dzieją i pewne traumy, mogą uwalniać się z naszego systemu, również poprzez napady gigantycznego śmiechu.

            Co ciekawe, podczas tych wielu sesji, które wtedy na sobie wspólnie przeprowadziliśmy, z Anią działy się jakieś dziwne rzeczy, których ja kompletnie nie rozumiałem. Widziałem natomiast, że rozumieli to asystenci i oczywiście prowadząca Tracy. Jak to Ania twierdziła, moje terapie „odpaliły” w niej pewne trudne procesy.

U mnie kryzys rozpoczął się drugiego dnia. Podczas zajęć, co chwilę płakałem. Nie rozumiałem kompletnie co się ze mną dzieje. Co bardzo ciekawe, mimo że płakałem i odczuwałem spory smutek, jednocześnie czułem się wyjątkowo spokojny. I wtedy z ogromną pomocą przyszła mi właśnie Ania, taka moja bratnia dusza, która była osobą mającą większą wiedzę ode mnie, a przede wszystkim czująca znacznie więcej. Sporo czasu spędziliśmy na rozmowach na kawie i na pobliskim placu zabaw, które w tamtym czasie były dla mnie zbawienne. Pomagały mi zaakceptować i zrozumieć procesy, które we mnie zachodziły. Teraz z perspektywy czasu, bardzo dobrze to rozumiem i wiem, że to był moment, kiedy nagle musiałem się zatrzymać w moim życiu i spotkać się sam ze sobą. Wiem, że dla każdego człowieka, który jeszcze tego nie zaznał, jest to jedno z najtrudniejszych o ile nie najtrudniejsze spotkanie w życiu. Zdaję sobie też sprawę, że niektórzy nie będą nawet mieli okazji doświadczyć tego w swoim życiu. Często zdarza się, że przez pęd życia i nawał obowiązków nie mamy czasu pobyć ze sobą, wręcz od siebie uciekamy. Tak właśnie było ze mną.

Teraz pracując z pacjentami w gabinecie, widzę jak wielu z nich ma problem z samym sobą, jak często uciekają od siebie, jak pomagają wszystkim dookoła, zapominając w tym całym procesie, że najważniejsi powinni być oni sami. Że powinni, mając problem zacząć od siebie. Przeszkadza im w tym niestety jedno słowo, z którym nasza kultura zrobiła bardzo wiele złego. Tym słowem jest egoizm. Wielu osobom kojarzy on się tylko i wyłącznie z wadą. Po wielu latach pracy z drugim człowiekiem, wiem, że egoizm jak każda cecha, ma swoje dobre i złe strony.

Myśląc o osobach, które nazywam „dawcami”, które nie potrafią w życiu brać, tylko permanentnie dają, przychodzi mi na myśl ciekawe spostrzeżenie, które powtarza się podczas biodynamicznej terapii czaszkowo-krzyżowej. Gdy podczas terapii pracuje chwytem pod kością krzyżową, to bardzo często od tego typu pacjentów, chwilę po tym jak tylko położę rękę słyszę te słowa:  „Mi jest wygodnie panie Michale, tylko czy  dla Pana jest wygodnie, czy nie gniotę Panu ręki?”. I chciałbym być dobrze zrozumiany. To miłe  gdy ludzie troszczą się o siebie. Natomiast według mnie w tej akurat sytuacji jaką jest sytuacja pacjent-terapeuta, to pacjent leżący na kozetce – nie powinien się skupiać na tym czy terapeucie jest wygodnie.

Pierwsze seminarium to był swego rodzaju rollercoaster mojej duszy. Płacz i ogromny chwilami smutek, jednocześnie ogromny spokój.

Kolejne ciekawe przeżycie, to sytuacja, która spotkała mnie kiedy poszedłem na wrocławski rynek trzeciego dnia zajęć. Obserwując ulicznych artystów, którzy grali w piłkę, malowali obrazy, grali na gitarze, na skrzypcach, nie przeszedłem obok jakiegokolwiek obojętnie. Każdy z nich dostawał ode mnie pieniądze. Od jednego z nich kupiłem nawet dwa obrazy. Wdzięczność do drugiego człowieka. Takiej jak wtedy na rynku, nie czułem nigdy w życiu. To było jakby niezależne ode mnie. Teraz po czasie, wiem jak wdzięczność ważna jest w naszym życiu. Staram się ją praktykować najczęściej jak to tylko możliwe. Podczas medytacji, czy podczas rozmowy z Bogiem, dziękuję za zdrowie które mam, za cudowną rodzinę, za wszystkich ludzi stających na mojej drodze i za wiele innych rzeczy które mnie spotykają na co dzień. Co ciekawe przynajmniej dla mnie – coraz częściej dziękuję też za ludzi, którzy niekoniecznie byli dla mnie przychylni, którzy wyrządzili mi krzywdę – okazuje się, że niektórzy z nich, w długofalowej perspektywie nawet mnie czegoś nauczyli.

Jedną z pierwszych sytuacji, powiedziałbym przełomowych w trakcie mojej dwuletniej przygody z biodynamiczną terapią czaszkowo-krzyżową, był moment, kiedy w końcu zacząłem odczuwać co dzieje się w moim ciele podczas sesji, gdy to ja leżałem na kozetce. Początkowe sesje, to z mojej strony głównie było zasypianie i relaks – nie powiem całkiem przyjemne. Bodajże od 3 albo 4 seminarium wszedłem na wyższy level. Tak jakby moje ciało przekazywało mi nagle setki sygnałów. Ta umiejętność to czucie interoceptywne czyli odczytywanie sygnałów płynących z własnego ciała, od środka. To ogromnie ważna zdolność, której powinniśmy uczyć naszych pacjentów wykorzystując każdą sesję. Interocepcja to jeden ze sposobów radzenia sobie ze stresem, bycia tu i teraz, odczuwania. Im więcej odczuwasz informacji płynących z twojego ciała, tym lepiej potrafisz regulować pracę swojego autonomicznego układu nerwowego, a co za tym idzie łatwiej poradzisz sobie z wyzwaniami dnia codziennego.

Wspaniałym momentem jest chwila gdy zaczynasz czuć coś, co dzieje się w ciele twojego pacjenta. U mnie było to już na pierwszym seminarium, kiedy poczułem fluktuację poprzeczną w chwycie potylicznym, u Ani leżącej na kozetce. Pamiętam, że byłem tym tak podekscytowany, że zapomniałem o człowieku leżącym na kozetce i o tym żeby o niego zadbać – cieszyłem się jak dziecko, to był stan wielkiej ekscytacji.

Aktualnie po dwóch latach, czuję ogromną ilość sygnałów płynących z ciała moich pacjentów. Są to fluktuacje poprzeczne, podłużne, średni i długi pływ. Rozszerzanie ciała przy wdechu i zwężanie przy wydechu. Tętnienie płynu mózgowo-rdzeniowego, punkty inercyjne. Nie przestaje mnie to fascynować. Choć nie zawsze jest łatwo i kolorowo. Są sytuacje, kiedy sam do końca nie wiem czym jest sygnał, który w danym momencie ciało pacjenta mi wysyła. Wtedy próbuje wykorzystywać to, co podpowiadali nauczyciele i asystenci terapii czaszkowo krzyżowej: „Po prostu zapytaj! Zapytaj ciało leżące na Twojej kozetce, co to jest? Albo jest jeszcze druga wersja, kiedy nie masz sygnału, a chcesz się czegoś dowiedzieć, coś zobaczyć – to poproś”.

Na pewno jednym z lepszych sposobów, na utwierdzenie się w przekonaniu czy informacja, którą odczuwasz, rzeczywiście ma miejsce – jest praca z asystentem bądź terapeutą czaszkowo-krzyżowym. On może potwierdzić i podpowiedzieć, co w danym momencie odczuwa, bądź nie odczuwa w swoim ciele. Dla mnie taką sytuacją i czymś co bardzo mi pomogło, był paradoksalnie egzamin praktyczny. Kiedy usłyszałem, że moim pacjentem na egzaminie praktycznym będzie sama Tracy Evans, to początkowo delikatnie mnie zmroziło. Na szczęście to był stres krótkotrwały. Po krótkiej chwili zrozumiałem, że gdzie jak gdzie, ale na studiach biodynamicznej terapii czaszkowo krzyżowej, egzamin będzie jednym z najspokojniejszych w moim życiu! I tak też się stało. Podczas pracy z Tracy, miałem możliwość zweryfikować wszystkie moje znaki zapytania i to czy kiedy coś odczuwam, to rzeczywiście zadziewa się w ciele pacjenta. Pamiętam jakby to było wczoraj. To wspaniałe doświadczenie, którego wcześniej mi brakowało.

Gdy pracuję z moimi pacjentami w gabinecie, oni nie zawsze mają taki kontakt ze swoim ciałem, żeby powiedzieć mi co odczuwają w danej chwili. Nie mam tej potrzebnej, szczególnie w początkowej fazie stawania się terapeutą, informacji zwrotnej czy jak to się teraz modnie mówi „feedbacku”. Wielu pacjentów odczuwa tylko relaks i przyjemność w leżeniu, czyli dokładnie tak jak ja podczas pierwszych seminariów u samego siebie. Natomiast gdy jesteś początkującym terapeutą i jest to metoda dla ciebie bardzo odkrywcza i mocno zaskakująca, to szukasz swego rodzaju potwierdzenia –  ja tak właśnie miałem. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że egzamin praktyczny biodynamicznej terapii czaszkowo krzyżowej był dla mnie najprzyjemniejszym egzaminem w życiu.

Zanim jednak do egzaminu praktycznego doszło to była długa droga, moich przemian. Takim kamieniem milowym było na pewno pierwsze seminarium. Po nim wszystko się jakby zharmonizowało, uspokoiło. Pewnie też dlatego, że dzięki tej metodzie zacząłem regularnie medytować i zauważyłem jak wspaniale zmienia się moje postrzeganie siebie, wszystkiego co dookoła się dzieje. Jak mimo tego, że jestem człowiekiem czynu i działania, że moja osobowość to w przeważającej części ta inicjatywna, skora do ciągłego pobudzania współczulnego układu nerwowego – to nagle ja – potrafię też zahamować, wyciszyć się i uspokoić! Za to jestem ogromnie wdzięczny tej terapii i to jest jej jeden z wielu atutów. Wykorzystując wiedzę z 2 lat szkolenia – śmiało mogę stwierdzić, że jak to Teoria Poliwagalna mówi, moja brzuszna część nerwu błędnego odpowiedzialna za pozytywne nastroje, za dobry kontakt z otoczeniem i właściwą regulację stanów emocjonalnych jest na dużo wyższym poziomie. Co bardzo istotne, przekłada się to choćby na takie sytuacje, gdzie szybko musisz wyregulować swój autonomiczny układ nerwowy – czyli np. dostroić się do pracy gabinetowej po stresującej informacji albo ciężkim poranku.

Pamiętam jak mieliśmy sesję na asystentach. Nagle usłyszałem od asystentki: „to długi pływ Michał”. No właśnie. Tak jak pisałem wcześniej, tak istotne są sesje z kimś o większym doświadczeniu. Coś odczuwałem, coś się działo, coś płynęło przez moje ręce – pchało mnie, a potem ciągnęło. W tej terapii oprócz tego, że dajesz ogromną wartość swojemu pacjentowi i uruchamiasz jego wrodzony plan leczenia, dajesz też sobie. Bardzo lubię ten moment, kiedy kończę terapię i czuję się niezwykle zrelaksowany, a czasem wręcz wypoczęty. Tak właśnie było wtedy, kiedy po raz pierwszy poczułem długi pływ. On rzeczywiście jest długi i ma w sobie coś potężnego. Tamta chwila miała dla mnie jeszcze inny wymiar. Nabrałem wtedy ogromnej pokory. Pokory do życia, do tego co nas otacza i naszego istnienia. Poczułem się jakiś taki mały, malutki. Jak taka mała cząstka, która kroczy po tym świecie. Pamiętam jak po tych zajęciach, wyszedłem z budynku. Poszedłem przejść się do centrum miasta. Czułem się wtedy bardzo dziwnie. Patrzyłem na mijających mnie ludzi i miałem ochotę im o tym wszystkim opowiedzieć. Opowiedzieć im o tym, że jest coś, o czym większość z nich nie ma pojęcia, a ja to odkryłem. Chwilami miałem wręcz ochotę do nich krzyczeć. Krzyczeć, że jest coś więcej, nie mam pojęcia co to, ale jest! Dlaczego oni tego nie rozumieją? Dlaczego oni tego nie wiedzą? Przecież powinni. To była bardzo dziwna dla mnie sytuacja.

Pierwszy dzień 7-go seminarium. Siadam na krześle, przeglądam skrypt i od razu wpada mi w oko rozdział – Serce… Czuję podekscytowanie. Wiem, że będzie się działo. Do pracy z sercem mam ogromną pokorę i szacunek, mimo, że jeszcze nigdy z nim nie pracowałem. Na dodatek w trakcie zajęć teoretycznych dowiaduję się, że do 4-go tygodnia życia płodowego serce jest najwyżej w naszym zarodku. Wyżej niż mózg! Przypadek? Dopiero pod koniec 4 tygodnia, serce wraz z przeponą, spiralnym ruchem przenosi się pod mózg, pociągając za sobą nerwy czaszkowe. Na mnie robi to ogromne wrażenie i nabieram jeszcze większego respektu do pracy z sercem.

Sesję praktyczną rozpocząłem jako terapeuta. Poczułem spore zdziwienie, gdy Michael Kern – twórca Szkoły Biodynamicznej Terapii Czaszkowo-Krzyżowej, po oczywistych już komendach dotyczących podstawowych zasad w sesji BTCK oznajmił: „Stań obok kozetki i wyciągnij rękę najwyżej jak możesz nad sercem swojego pacjenta i poczuj….Poczuj pole elektromagnetyczne serca twojego pacjenta.” Po raz pierwszy i jedyny – rozpoczęliśmy sesję bez fizycznego dotyku pacjenta. To właśnie ta magia tego organu, który, co już udowodniono badaniami naukowymi, emituje pole elektromagnetyczne do dwóch metrów od naszego ciała!

Miałem poczuć. I poczułem. Poczułem granicę. Granicę, gdzie pojawia się pewna intymność. Gdzie, jako człowiek i jako terapeuta musisz uszanować granicę swojego pacjenta, drugiego człowieka. Poczekać na jego werbalną i mentalną zgodę na otwarcie się przed Tobą. Czekam, bardzo powoli opuszczając rękę. Czuję jakby powietrze było chwilami bardziej gęste, wtedy wiem, że muszę się zatrzymać. Po chwili powietrze nad sercem zaczyna mięknąć jest jakby przyjemniejsze. Pacjentka/koleżanka na kozetce kilkukrotnie zwerbalizowała informację, żebym zatrzymał rękę sporo nad jej bijącym, życiodajnym organem i dał jej chwilę. Powoli, bardzo powoli zacząłem zbliżać moją dłoń do jej serca, aż w końcu ułożyłem. Jedną dłoń pod górnym kręgosłupem piersiowym, drugą na sercu w okolicach mostka. Mija chwila – po policzkach koleżanki płyną łzy. Czuję, że jest to trudne. Czuję jak moje oczy wilgotnieją. Coś się dzieje. Coś majestatycznego. Jednocześnie czuję jak serce, wykonuje swoje własne ruchy. I nie są to ruchy, które do tej pory znałem jako bicie serca. To pierwotne oddychanie serca, które bardzo przypomina ruchy kości klinowej. Bo to właśnie z tą kością, poprzez więzadło klinowo-osierdziowe jest połączone.

Role się odwracają. Tym razem ja leżę na kozetce. Koleżanka wyciąga rękę wysoko do góry. Czuję jakby położyła ją na moim sercu. Momentalnie po moich policzkach zaczynają płynąć łzy. Dlaczego tak się dzieje? Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć. Mimo to, od pierwszego dnia siódmego seminarium wiedziałem, że praca na moim sercu będzie dla mnie osobiście wielkim procesem. Wiedziałem to, ponieważ przez te wszystkie seminaria miałem możliwość dogłębnie przyjrzeć się sobie. Tym co się dzieje w moim wnętrzu. Nigdy do tej pory tak nie robiłem. I rzeczywiście sesja na moim sercu była, co mogę dziś po czasie stwierdzić, procesem, który na stałe zmienił coś w moim życiu.

Mogę śmiało stwierdzić, że po studiach biodynamicznej terapii czaszkowo krzyżowej nic nie jest już takie samo. Ten ostatni głęboki proces czyli sesja na moim sercu ogromnie zwiększyła moją wrażliwość. Ma to swoje plusy i minusy. Z jednej strony trudniej mi jest na przykład oglądać „ciężkie”, często obfitujące w przemoc seriale. Wzrusza mnie dużo więcej życiowych sytuacji. Jednocześnie mam poczucie, jakby zamontowano we mnie rodzaj radaru odczuwania. U pacjentów trafiających do mojego gabinetu, błyskawicznie odczytuję ich wzorzec emocjonalny i ciężar, z którym przychodzą.

Jestem także zdecydowanie bardziej uważny. Bardziej uważny na bliskich, na rodzinę i na drugiego człowieka. Przyglądam się dokładniej światu i procesom na nim zachodzących.

Przewartościowałem nieco moje życie. Rzeczy i zasady, które kiedyś dla mnie były najważniejsze, teraz już niekoniecznie takie są, albo zmieniły swoją pozycję w mojej hierarchii wartości. Te dwa lata to zmiana mojej osobowości, skok rozwojowy i jednocześnie wzrost poziomu terapeutycznego. Napisałem o blaskach. Byłbym nieuczciwy gdybym nie napisał o cieniach. Konfrontacja ze sobą nie zawsze jest łatwa i przyjemna…dlatego tak często od tego uciekamy. Większa wrażliwość nie zawsze sprzyja – kiedy żyjemy w świecie, który nie zawsze jest krainą mlekiem i miodem płynącą. A większa uważność pozwala dostrzec wokół siebie rzeczy, sytuacje  i zachowania, które na pewno są bardzo korzystne w moim gabinecie, natomiast niekoniecznie chciałbym je zauważać np. na spotkaniu biznesowym lub towarzyskim.

W tym momencie w sercu odczuwam ogromną wdzięczność za sytuację, która miała miejsce, gdy miałem 31 albo 32 lata – wiem, że byłem jakoś mniej więcej w wieku Chrystusowym, który wynosi 33 lata. Byłem fizjoterapeutą na tzw. obozie rehabilitacyjnym, dla dzieci z dysfunkcjami ruchu i wzroku. Obóz był nad Morzem Bałtyckim, a ja byłem jedynym kierowcą, który następnego dnia miał prowadzić samochód 600 km, z całym sprzętem rehabilitacyjnym z powrotem na Śląsk. Skręciłem bardzo boleśnie i intensywnie staw skokowy. Stopa cała sina i obrzęknięta. Dodam, że lewa stopa, więc jak tu naciskać sprzęgło w aucie, skoro nie mogę jej nawet oprzeć o podłogę. Kolega, fizjoterapeuta, który był ze mną na obozie, późnym wieczorem zrobił mi sesję terapii czaszkowo-krzyżowej. Następnego dnia po przebudzeniu pozostawiłem bez komentarza sytuację, kiedy właściwie bez większego problemu szedłem na poranną toaletę. Myślę, że emocje i mina wystarczyły za komentarz. Wtedy wiedziałem, że nadejdzie moment, kiedy ja też zostanę terapeutą czaszkowo-krzyżowym.

Podsumowując dwa lata mojego życia. Było pięknie, było odkrywczo, wzruszająco, czasem naprawdę ciężko. Ale przecież chyba takie jest nasze życie. Różnobarwne. Zmienne. Trochę jak polskie cztery pory roku. Czasem łatwe, akceptowalne, czasem trudne, denerwujące, czasem wyjątkowo nieprzewidywalne. Chcę je brać właśnie takim, bo wiem i czuję, że nic w moim życiu nie dzieję się przypadkiem, a ktoś u góry nade mną czuwa. Dziękuję Bogu za te pełne rozwoju dwa lata i wiem, że to nie koniec – to tylko część jakże pięknej drogi.